wtorek, 12 maja 2015

Berlin subiektywnie

A nawet bardzo subiektywnie, biorąc pod uwagę, że spędziliśmy tam zaledwie trzy dni (niecałe!) i jest to pierwsze miasto, przy którym nie przeczytałam przewodnika od deski do deski i nie zaplanowałam zabójczej marszruty. Po cichu przyznam, że to z braku czasu oraz lenistwa - liczyłam na naszych gospodarzy i nie przeliczyłam się :-). I z tego miejsca raz jeszcze im serdecznie dziękuję.

Wszystkie obowiązkowe miejsca zaliczyliśmy pierwszego dnia - Eastern Galery, czyli pozostałości po berlińskim murze, wycieczka statkiem wzdłuż Szprewy i oglądanie znad burty Reichstagu, dzielnicy parlamentarnej oraz rezydencji Bellevue (bardzo polecam taki rejs), brama Brandenburska, pomnik pomordowanych Żydów Europy, Kościół Pamięci Cesarza Wilhelma (nigdy nie odbudowany, swoiste memento zniszczeń drugiej wojny światowej), Potsdamer Platz, Alexander Platz... oraz kilka innych miejsc, których nazw już nie pamiętam. Odpuściliśmy tylko Checkpoint Charlie, bo ponoć nic tam ciekawego nie ma, a nam ręce od noszenia małego A. sięgały podówczas już gdzieś tak do kolan. No bo wózek braliśmy po to, żeby został w bagażniku, nieprawdaż?

Kolejne dwa dni poświęciliśmy raczej na włóczenie się po placach zabaw, ogrodach i parkach, brunch w knajpce w modnej dzielnicy Prenzlauer Berg, odwiedzanie lokalnych targowisk (i picie znakomitego rieslinga) oraz mały rajd po Berlinie samochodem, w trakcie którego zajrzeliśmy jeszcze w okolice berlińskiej katedry, po drodze mijając "ciężarną ostrygę" (ciekawe, czy ktoś zgadnie co to jest :-)).

Jak było do przewidzenia, bardziej podobała nam się ta druga część wyprawy. Dobrze jest zwiedzać miasto z autochtonami, którzy pokażą, co warto, a czego nie warto zobaczyć, zaprowadzą do najfajniejszej w okolicy knajpki i przeprowadzą przez pole minowe, jakim jest jeden z najbardziej zaśmieconych parków, jaki w życiu widziałam. A więc było cool i ekstra, na luzie i bez napinki. Odpoczęliśmy.

Sam Berlin zrobił na mnie dziwne wrażenie. Z jednej strony supernowoczesny Potsdamer Platz i Sony Center (zbudowane na terenie, który do zjednoczenia Niemiec był prawdziwą pustynią w centrum miasta), z drugiej strony Karl-Marx-Straße, która wygląda trochę jak połączenie warszawskiego MDM-u z Aleją Jana Pawła. Elegancka dzielnica, a na jej końcu rzeczony zaśmiecony park, w którym grillują dilerzy. Odrapane, pomazane graffiti nadrzeczne slumsy, w których mieszczą się najmodniejsze kluby. Zielony park Tiergarten, w którym po wojnie uprawiano kartoffeln. Wtopiony w bruk ślad berlińskiego muru, który dzielił to miasto tak długo, że wciąż to miejscami widać. Stare i nowe, brzydkie i ładne, ciekawe i monotonne, socrealizm i ślady prężnego kapitalizmu... Berlin to dla mnie miasto niejednoznaczne.

Przy okazji zaczęłam się zastanawiać, jak Warszawa musi wyglądać w oczach obcokrajowców...





















 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz