poniedziałek, 26 marca 2018

Tajlandia, Bangkok cz.2, czyli czym, gdzie i za ile

Zapewne ślinka już Wam leci w oczekiwaniu na jakiś post dotyczący jedzenia, ale poczekajcie jeszcze chwilę. Tym razem chciałam jeszcze trochę opowiedzieć o praktycznych stronach pobytu w Bangkoku - o których sama w sieci nie wyczytałam, a które mogą się przydać.

Transport

Najtańszym sposobem poruszania się po Bangkoku jest na pewno komunikacja publiczna. Nasz pierwszy kontakt z nią to był autobus linii S1 z lotniska Suvarnabhumi na Khao San Road, w pobliżu której znajdował się nasz hotel. I była to mniej więcej zapowiedź tego, jak się sprawy na miejscu mają. "Nowa linia łącząca lotnisko z centrum miasta", jak szumnie głosiła reklama, okazała się korzystać ze starych, na oko 40-letnich autobusów marki Mitsubishi. Nasz autobus obsługiwały dwie panie - jedna w mundurze z epoletami i ciemnych okularach siedziała za kierownicą, druga ubrana w ortalionową kurtkę (35 stopni upału, seriously?), latała jak wściekła po autobusie, co chwilę licząc pasażerów. Autobus ruszył z otwartymi drzwiami (a mój syn siedział oczywiście na walizce w ich pobliżu), całe szczęście pani kierowca zamknęła je przed wjazdem na autostradę. Nie ma bata - byliśmy najszybszym pojazdem na drodze :-)

I mnisi jeżdżą taksówkami...

Najdroższym środkiem transportu są tuk-tuki, chociaż kiedy wie się ile co powinno kosztować (warto zapytać w recepcji hotelu), to można się dogadać. No i trzeba się targować! Przykładowo z okolic China Town jeden pan zaśpiewał nam 400 bahtów, drugi 200 ale z jednym przystankiem (wiadomo gdzie), a trzeci 220 "directly", z czego skwapliwie skorzystaliśmy. Podobno lepiej korzystać z taksówek (koniecznie z włączonym taksometrem, inaczej zapłaci się dwa razy więcej), chociaż my za jazdę do China Town taksówką zapłaciliśmy tyle samo co za powrót tuk-tukiem, a dodatkowo w taksówkach klima jest na ogół rozkręcona na maksa, no i czekają nas dodatkowe atrakcje. Pan wiozący nas do China Town rozmawiał przez cały czas z żoną na wideo-czacie - chodziło chyba o to, którego kurczaka ubić na kolację, a pan wiozący nas na lotnisko cały czas przeglądał Facebooka (w trakcie jazdy!), dzwonił gdzieś, grzebał pęsetką przy ręce i miał bardzo długi paznokieć małego palca - nie chcę wiedzieć, po co. My jednak wolimy tuk-tuki :-) A poniżej mała próbka tego, jak wygląda nocna jazda po Bangkoku:


Wracając do komunikacji miejskiej - nie udało mi się rozszyfrować skomplikowanej sieci autobusów (chociaż wiem, że jeżdżą), ale też z drugiej strony nie musiałam się w to zagłębiać, bo mieszkaliśmy blisko rzeki i mogliśmy dostać się nią albo do zabytków, albo do SkyTraina, którym pojechaliśmy do domu Jima Thompsona i Na Chatuchak Weekend Market - tu znowu uwaga na klimatyzację, wróciłam chora po takiej przejażdżce. Poza tym rejsu Express Boatem nie można z niczym porównać. Wyobraźcie sobie statek pasażerski pędzący rzeką Chao Praya. Nieznacznie zwalnia przed przystanią, ale tylko trochę, mija ją, z tyłu rozlega się gwizdek pana od cumowania (mają cały kod do porozumiewania się - pan kapitan siedzi z przodu, a wejście na statek jest z tyłu). Na to hasło silniki wstecz, cumy rzuć, inny gwizdek, łup o nabrzeże, silnik na pełnej parze dopycha łódź do pomostu, wszyscy w panice wyskakują i wskakują, cumy zdjęte, kolejny gwizdek i cała naprzód. I wszystkie te emocje za jedyne 15 bahtów za osobę. Trzeba tylko pamiętać, że Express Boat ma flagę pomarańczową, bo inne łodzie są droższe.

Widok na rzekę z Express Boata. To tylko tak spokojnie wygląda...

Pomiędzy poszczególnymi miejscami (Bangkok-Siem Reap, Siem Reap-Krabi, Krabi-Bangkok) poruszaliśmy się samolotami. Najbardziej dały nam się we znaki linie Bangkok Airways - wprawdzie w cenie jest pyszne jedzenie, ale raz spóźniły się 4 godziny, a drugi raz godzinę. Może dlatego oferują swoim pasażerom lounge z internetem, piciem i jedzeniem - pop corn i mnóstwo ciekawego azjatyckiego finger-foodu. Chyba się jednak następnym razem nie skuszę :-)

Lotnisko w Siem Reap. Piechotą z samolotu do terminala.

Zakwaterowanie

Czas to przyznać, jesteśmy burżujami. Nasze hotele, nie tylko w Bankgoku, ale i w Kambodży, na Krabi i na wyspach, wszystkie miały baseny. I wszystkie były jak na tajskie warunki dość drogie, w cenie od 180 zł za noc (Kambodża, Central Boutique Angkor Hotel; Krabi, Krabi Sands Resort), do około 300 zł za noc (Bangkok, Casa Nithra, Koh Hai, Koh Hai Fantasy Resort). Rezerwowaliśmy przez Booking, przez Agodę lub bezpośrednio - warto sprawdzić jaki sposób jest dla danego miejsca najkorzystniejszy. W Bangkoku jest jednak sporo dużo tańszych hosteli - pokój z łazienką można dostać za 1000 bahtów (ok. 100 zł), a pokoje bez łazienek na pewno jeszcze taniej. Nam jednak z dzieckiem potrzebny był basen, koniec kropka. To jedyny (oprócz coca-coli) argument przetargowy, wymienny na w miarę grzeczne zwiedzanie. Poza tym taki luksus, jaki mieliśmy w Bangkoku i w Kambodży w Europie kosztuje znacznie, znacznie drożej :-) Pozostałe hotele nieco się od swojego internetowego wizerunku różnią, ale Krabi Sands Resort bardzo, bardzo polecam - fantastyczna obsługa, cudowny basen w zieleni i widok z restauracji prosto na morze.

Tak więc w Tajlandii dla każdego coś miłego :-)

Widok z basenu Casa Nithra na Bangkok

 Basen na dachu Casa Nithra


Central Boutique Angkor Hotel w Kambodży

Jeszcze słówko o naszym hotelu w Kambodży. Mimo że daleko mu do kolonialnego stylu, moim zdaniem panuje tam kolonialna atmosfera. Basen skąpany w tropikalnej zieleni, ogromny, 50-metrowy pokój z klimatyzacją i wiatrakiem pod sufitem, obsługa kłaniająca się w pas (niestety, takich klimatów to za bardzo nie lubimy, jako kolonialni najeźdźcy czujemy się raczej skrępowani :-))... A w zasięgu ręki za balkonem kołyszą się niedojrzałe mango...

piątek, 23 marca 2018

Tajlandia i Bangkok - słowem wstępu

Tak, wiem, to jest blog kulinarny. Ale gdzie, jeśli nie na blogu kulinarnym właśnie, pisać o Tajlandii i Bangkoku - stolicy światowego jedzenia? Gdzie opisać te smaki, zapachy, tę azjatycką intensywność barw i aromatów? Te targi, gdzie można dostać dosłownie WSZYSTKO? A że przy okazji przemyci się parę innych informacji, to tylko z pożytkiem dla tych, co do Tajlandii się wybierają i będą mogli z nich skorzystać. Bo o tym, że ktoś z Was niedługo się tam wybiera, jestem absolutnie przekonana - Polaków w Tajlandii jest zatrzęsienie, a ja, pławiąc się w basenie na dachu naszego hotelu w Bangkoku, miałam przyjemność słuchać Ewy Bem i Anny Marii Jopek. Takie czasy :-)

    Nad basenem w Kambodży

Przez całą podróż prowadziłam dziennik, w którym opisywałam dzień po dniu, co robiliśmy, co widzieliśmy i co jedliśmy. Miałam całkiem słuszną obawę, że pomimo tysiąca zrobionych zdjęć (a i to jest chyba ilość niedoszacowana), w tym nawale wrażeń niektóre wspomnienia nam umkną. Poza tym to tak uroczo staroświeckie w dobie Instagrama (z którego, żeby nie było, korzystałam przez cały wyjazd, widzimrka_fotografia :-)). Tutaj jednak nie będę się rozpisywać, a spróbuję jedynie przybliżyć lub przypomnieć Wam trochę Tajlandię, ten niesamowity kraj.

    Rzeka Chao Praya

Bangkok

Bangkok w moich oczach to miasto kontrastów. Odrapane budynki, slumsy niemalże, stoją w bezpośredniej bliskości wielkich, nowoczesnych i zapewne bardzo drogich apartamentowców. Nad rzeką wyrastają kolumny drapaczy chmur, a na pierwszym planie tradycyjna łódź wożąca turystów i milion long-boatów prujących po falach z oszałamiającą szybkością i ogłuszającym rykiem silników. To również miasto zapachów - tam pachnie dosłownie wszędzie. Tu apetyczny aromat dochodzący ze street-foodowych wózków, tam obrzydliwy smrodek Duriana (próbowałam! to jak połączenie mango, cebuli i siarki - nie, nie i jeszcze raz nie!), ówdzie jeszcze zupełnie nieznane, miłe lub niemiłe wonie. Co ciekawe, w Bankgoku prawie nie ma śmietników. Śmieci zostawialiśmy przy układanych na ulicy torbach, które potem panowie śmieciarze zbierali i segregowali, siedząc na dachu jadącej śmieciarki. Bo jest to również miasto (jak zresztą i cały kraj), w którym nasze normy bezpieczeństwa (i zapewne wiele innych) kompletnie nie obowiązują. Na porządku dziennym są skutery wiozące całe rodziny, w tym tulone do piersi niemowlęta. Kask? Sugestia jedynie. Jak dziecko w autobusie z lotniska usiądzie na walizce, to nie płaci. Naczynia w ulicznych wózkach i restauracyjkach myte są w wielkich miskach z wodą na środku ulicy. Mój mąż stwierdził, że gdyby wpadł tam nasz Sanepid to zamknąłby całą Tajlandię. A jednak czuliśmy się tam wyjątkowo bezpiecznie. Na tyle, że chodziliśmy wszędzie, jedliśmy wszystko, na ulicy prosiliśmy tylko o picie bez lodu. 

   Long-boaty mknące z oszałamiającą prędkością po khlongach Thon Buri
Ale, ale! Uwaga na oszustów! Są wszędzie! Wystarczy, że wyjdziesz z hotelu ewidentnie otumaniony jet-lagiem, blady i zagubiony, od razu podejdzie do ciebie usłużny Taj mówiący świetnie po angielsku (podejrzane!) i powita cię w Tajlandii. Wprawdzie atrakcja, do której się wybierasz jest akurat dzisiaj zamknięta, ale nie przejmuj się, mamy Buddha Day, za 40 bathów po świątyniach Buddy obwiezie Cię tuk-tuk (tu macha na akurat przejeżdżający skuter), a jakie zniżki u krawców! Tylko dzisiaj! Oczywiście daliśmy się nabrać. Moi panowie i tak chcieli obstalować sobie koszule, więc nie żałujemy zbytnio, ale spodziewam się, że przepłaciliśmy, tak samo jak w restauracji, do której zawiózł nas przemiły pan tuktukowiec - to był najdroższy nasz obiad w Tajlandii! Chciał nas namówić jeszcze na rejs long-boatem po khlongach (kanałach, 2000 bahtów), ale już się nie daliśmy - przynajmniej tego dnia, bo kolejnego niestety, i owszem, tylko innemu panu. Trzeba przyznać, że Tajowie oszukują z ogromnym wdziękiem i, umówmy się, ich oszustwa są mało szkodliwe. Może o tyle, że nie zobaczysz dokładnie tego, co chciałeś - ja nie zobaczyłam tajskiego Muzeum Narodowego, bo syn zrobił awanturę, że iść dalej nie będzie i chce płynąć long-boatem, więc popłynęliśmy do starej dzielnicy Thon Buri. Żadnej z obiecanych atrakcji nie zobaczyliśmy - muzeum barek królewskich i owszem, było po drodze, ale barki były w środku. Koło floating market przemknęliśmy z prędkością nadświetlną - po drodze zatrzymaliśmy się tylko przy "umówionych" zapewne paniach, sprzedających piwo i wachlarze. Ale zobaczyliśmy starą część Bangkoku, taką "wieś" w środku miasta, gdzie każdy, czy to porządny dom, czy blaszak, ma swój pomościk. Pociesza mnie też fakt, że autor Skok w Bok Blog, który mieszka w Tajlandii od paru lat, sam nie rozgryzł jeszcze jakby tu taniej się long-boatem po Bangkoku przejechać. A żeby nie dać się popularnym "scams" (o których można sporo przeczytać w internecie, chociaż ja niestety nie trafiłam przed wyjazdem), trzeba powiedzieć po prostu stanowczo "no, thank you", albo stwierdzić, że to Wasz ostatni dzień w Tajlandii. I Taj odejdzie, z wyrazem oczu zranionej sarny...


     
    Pani robiąca za floating market


    Uchwycone w locie pomościki przy domkach


     Pływająca restauracja

Bo oprócz tego Tajowie są przemiłymi ludźmi - zawsze uśmiechnięci i gotowi pomóc. Niestety tylko traktują białe dziecko jak talizman - większość osób, które mijaliśmy, musiało dotknąć Antka, co jemu nie bardzo się podobało. Po jakimś czasie przyjął jednak pozę "śmiesznego chłopca bez przednich zębów" i sam zaczepiał Tajów. Najbardziej został wymęczony przez dwóch Lady Boyów pracujących w knajpce, do której wpadliśmy na piwo, żeby odetchnąć chwilę od upału. Byli przeuroczy (poznaliśmy ich po dużych stopach i po five o'clock shadow), ale po chwili Antek miał już dosyć łaskotania...

To tyle słowem wstępu. Co zjeść, co warto zobaczyć i jak poruszaliśmy się po Bangkoku opiszę w kolejnych postach. Do zobaczenia!