niedziela, 27 kwietnia 2014

Chleb pszenno-piwny z orzechami

Po Świętach ostrożnie powracam do tematów kulinarnych... Nie powiem, że nie gotuję, ale gotuję raczej mało, po dojadaniu resztek świątecznego żurku i świątecznych zrazów przerzuciłam się na pieczone ryby i gotowane warzywa - a to dość mało spektakularne :-).

Jednak chleb na naszych stołach pojawia się w większości przypadków zapewne codziennie - a taki chleb mógłby się pojawić i kilka razy dziennie, bo jego smak kusi, wabi i przyciąga... Do tej pory robiłam go tylko z okazji Świąt, ale teraz postanowiłam przygotowywać go nieco częściej, na zmianę z domowym chlebem na zakwasie, który robię na co dzień. 

Jeśli odchudzacie się po wielkanocnym obżarstwie to z góry przepraszam, ale po prostu muszę... :-)

Autorką przepisu jest Eliza Mórawska, a znalazłam go w Pracowni Wypieków.

Pszenno-piwny chleb z orzechami
  • 60 ml ciemnego piwa, np. portera
  • 270 ml maślanki
  • 210 ml wody
  • 600 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki soli
  • 1g świeżych drożdży lub szczypta suszonych
  • 100 g posiekanych orzechów włoskich
Wszystkie składniki wymieszać łyżką w misce przez 30 sekund. Na miskę nałożyć folię spożywczą i odstawić do wyrośnięcia na 12-18 h. Potem przełożyć do keksówki (ja użyłam standardowego rozmiaru) wysmarowanej olejem i odstawić jeszcze na godzinę. Piekarnik nagrzać na 230 stopni, wstawić chleb, po 10 minutach zmniejszyć temperaturę do 210 stopni i piec jeszcze 30 min.



środa, 16 kwietnia 2014

Mimo wszystko Ania gotuje - kotleciki siekane i kopytka mojej Babci

Dzisiaj kontynuacja tradycji rodzinnych - bo właśnie one na przekór temu "wszystkiemu" dają oparcie w dobrze znanej rzeczywistości. To takie moje własne comfort food. I nie wiem jak w Waszym przypadku, ale w moim gotowanie pozwala oczyścić umysł i, o ile nikt mi się po kuchni nie kręci, jest dobrym momentem na rozmyślania.

Kotleciki siekane (jak mówi moja Babcia) albo mielone (jak mówię ja - swoją drogą jako lingwistka jestem niezmiennie zafascynowana tym, jak to język odzwierciedla ewolucję rzeczywistości...) to kolejne wspomnienie z mojego dzieciństwa. Podawane z mizerią lub marchewką z groszkiem oraz tłuczonymi ziemniaczkami lub kopytkami. 

Kotleciki wychodzące spod ręki mojej Babci zawsze są idealnie owalne, tej samej wielkości, z charakterystyczną kratką wykonaną nożem. Moje są oczywiście nierówne i nieforemne (kolejna różnica pokoleniowa, czy może brak cierpliwości?). Z kolei, jak uczyła mnie Mama (a założę się o wszystko, że usłyszała to właśnie od Babci :-) ), eleganckie kopytka są nieduże i równiutkie. No cóż, wprawdzie dzisiaj wyjątkowo się starałam, jednak do kopytkowej elegancji jeszcze mi daleko...  ale przynajmniej wiem do jakiego dążyć ideału.

Kotleciki siekane
  • 0,5 kg mięsa mielonego
  • 1 mała cebulka
  • 1 nieduża bułka
  • trochę wody lub mleka
  • sól i pieprz
  • bułka tarta i olej do smażenia
Bułkę namoczyć, aż będzie całkiem się rozpadać. Odsączyć ją, rozdrobnić w maszynce lub ręcznie i dodać do mięsa. Na odrobinie oleju leciuteńko podsmażyć posiekaną drobno cebulkę, po czym również dodać ją do mięsa. Wymieszać (jeśli będzie zbyt luźne można dodać bułki tartej), uformować kotleciki, obtoczyć w tartej bułce, wykonać kratkę nożem i usmażyć na oleju.

Kopytka
  • ok. 0,5 kg ziemniaków
  • 1 jajko
  • sól
  • mąki ile wejdzie
Ilość ziemniaków podaję orientacyjnie. Ja zawsze gotuję na oko i żebym nie wiem ile liczyła i korygowała w dół, zawsze ugotuję za dużo. Ugotowane ziemniaki trzeba przestudzić (najlepsze są te właśnie, których ugotowałam za dużo, z poprzedniego dnia), przecisnąć przez praskę, dodać sól, jajko i tyle mąki, żeby ciasto było elastyczne i nie kleiło się zbytnio do rąk. Podsypać stolnicę mąką, odrywać kawałki ciasta i formować z nich wałeczki. Potem nożem odcinać równe i eleganckie kopytka :-). Jeśli nie gotujemy ich od razu, trzeba koniecznie przykryć ściereczką. Wrzucać na osoloną wrzącą wodę i wyjmować, kiedy wypłyną. Całe szczęście, jeśli dogotowując ziemniaki do tych wczorajszych znowu zrobię ich za dużo, nadmiarowe kopytka mogę zawsze zamrozić :-).

.






piątek, 11 kwietnia 2014

Kurczak niedzielny

W moim domu w weekendy (przeważnie) pachniało pieczonym kurczakiem. Często robił go mój Tata - najpierw w takim specjalnym opiekaczu, potem po prostu w piecu - a więc generalnie jest to zapach, który kojarzy mi się z przyjemnym, rodzinnym weekendem.

Ale uwaga, bo tym razem sprawa jest dość istotna. Chodzi o specjalnego kurczaka, przygotowywanego na specjalne okazje. Po raz pierwszy zmierzyłam się z rodzinną tradycją - z samej baby-prababy. Jest to tradycja przygotowywania niedzielnego faszerowanego kurczaka. Robiła go moja Babcia (a może i Prababcia, ale tego już nie pamiętam), niedawno przeszedł on w ręce mojej Mamy, a w ostatni weekend ja postanowiłam podjąć wyzwanie - dość odważnie, biorąc pod uwagę, że nigdy nie piekłam kurczaka w całości.

Udało mi się kupić wiejskiego kurczaka, na obiad zapowiedziało się kuzynostwo - którego przynajmniej ta brzydsza połowa miała okazję naszego rodzinnego kurczaka jadać - tak więc sytuacja była co najmniej sprzyjająca. Ta-dam!

Niedzielny kurczak faszerowany
  • 1 kurczak (wypatroszony)
  • 15-20 dag wątróbki
  • 2 łyżki siekanej pietruszki
  • 1 łyżka miękkiego masła
  • trochę bułki tartej
  • 1 żółtko i piana ubita z 1 białka
  • olej, sól, pieprz, czosnek
  • igła i nić
Kurczaka umyć, osuszyć, posolić, popieprzyć, natrzeć wyciśniętym czosnkiem i olejem z zewnatrz i od wewnątrz. Wątróbkę posiekać nożem, dodać pietruszkę, masło, bułkę tartą i żółtko, posolić popieprzyć i na koniec delikatnie połączyć z pianą. Nadzienie włożyć do środka kurczaka (jeśli trochę zostanie nie szkodzi, można upiec w naczyniu żaroodpornym), po czym dokładnie go zaszyć.

Wstawić do piekarnika nagrzanego na 180 stopni i piec ok. godziny na każdy kilogram kurczaka (trochę dłużej niż normalnie, żeby upiekło się też nadzienie). Niestety akurat poniszczyły mi się wszystkie brytfanki, więc piekłam w formie do tarty, ale nie zaszkodziło :-). Po drodze podlewałam tłuszczem, który się z kurczaka wytopił, pod koniec do domu wpadł duży A. i polał go wodą.

Wyszedł I-DE-AL-NY. Chrupiący, aromatyczny, dokładnie taki jak pamiętam...





wtorek, 8 kwietnia 2014

Domowe hamburgery wołowe z frytkami

Nie znoszę codziennego wymyślania obiadów. Dlatego właśnie między innymi prowadzę ten blog i drukuję sobie swoje przepisy ze zdjęciami w formie fotoksiążek - żeby pamiętać co lubię i potrafię ugotować :-)

Czasem jednak przeglądanie swoich i cudzych przepisów nie wystarczy, człowiek ze znudzeniem przerzuca kartki i mruczy do siebie "to już było", "tego mi się nie chce", "to zbyt skomplikowane"... Wtedy należy zapytać syna. Syn, nieco tylko przeze mnie naprowadzony, postanowił, że na obiad będą frytki. A ja, jako że ostatnio pałam namiętnością do prawdziwych, wołowych hamburgerów, postanowiłam, że za nie się właśnie zabiorę.

Kiedyś już hamburgery robiłam, więc coś mi dzwoniło, że ogórki i keczup... Poza tym poszłam na żywioł i dałam to, na co miałam akurat ochotę i co wydawało mi się pasować. Wyszły... przepyszne! Mięsa oczywiście kupiłam za dużo, więc podaję proporcje na 6 średnich obłędnych hambugerów :-)

Domowe hamburgery wołowe z frytkami
  • 500 g wołowiny mielonej
  • 1 żółtko
  • bułka tarta
  • 1 bardzo mała cebula
  • 1 średni ogórek konserwowy
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 + 3 łyżki keczupu
  • 3 łyżki majonezu
  • 2 ogórki kiszone
  • 6 bułek do hamburgerów
  • ok. 1kg ziemniaków na frytki (żółtych)
  • 2-3 łyżki masła
Najpierw trzeba przygotować mięso, ponieważ dobrze je zostawić na jakiś czas, żeby się przegryzło. Do wołowiny dodać sól, żółtko, posiekaną drobniutko cebulę i ogórek konserwowy, 1 łyżkę keczupu, trochę tartej bułki. Odstawić.

Ziemniaki obrać i pokroić na kształt frytek. Wrzucić na wrzącą, osoloną wodę, pogotować chwilę, odcedzić. Wyłożyć na wysmarowaną masłem blachę, dodać jeszcze ok 2 łyżek masła na wierzch i wymieszać. Wstawić na ok. 30 min do piekarnika nagrzanego na 180-190 stopni.

Rozgrzać grill elektryczny (to ja) albo patelnię grillową (jeszcze się nie dorobiłam). Z mięsa uformować 6 kotletów i ugrillować. Na koniec na grillu położyć bułki, środkiem do dołu, żeby się nieco podpiekły i podgrzały. Z majonezu i keczupu przygotować sos. Każdą połówkę bułki smarować sosem, na jednej ułożyć cieniutkie plasterki ogórka kiszonego, na drugiej burgera i złożyć.

Podawać z przypieczonymi frytkami i dowolną sałatkę.







piątek, 4 kwietnia 2014

2. urodziny :-)

Drugi rok - zupełnie inny od pierwszego. Więcej snu, ale też więcej nowych, ekstremalnych wrażeń. Rośnie nam bardzo niezależny i zdecydowany młody człowiek... o dość sprecyzowanych gustach :-)




Na drugie urodziny był tort oraz babeczki w podwójnej wersji. Tort obowiązkowo zrobiony samodzielnie (oprócz biszkoptów, do których nie mam jeszcze odwagi się zabrać), a babeczki  niestety w większości z gotowych produktów, ponieważ doba ma tylko 24 godziny... Ale były znakomite, zapewniam :-)


Babeczki w dwóch smakach

  • gotowe spody do słodkich babeczek
  • lemon curd, tym razem ze słoika
  • konfitura z malin
  • konfitura z płatków róży
  • 1 budyń waniliowy
  • 375 ml mleka
  • 100 g miękkiego masła
  • ew. odrobina cukru pudru
  • winogrona
  • truskawki
  • mandarynki 


Najpierw krem budyniowy - przepis, który wykorzystałam przy zeszłorocznym torcie. Przygotować budyń z 1 saszetki i podanej ilości mleka, odstawić do ostygnięcia. Dodawać po 1 łyżce do masła, miksując. Na koniec ew. dosłodzić cukrem pudrem. Moim zdaniem można dać też mniej masła, ok.  75 g, masa powinna się trzymać, a będzie trochę mniej tłusta.

Potem przygotować babeczki - do połowy włożyć na dno po malej łyżeczce konfitury malinowej, a do drugiej połowy - konfiturę różaną. Na malinowe babeczki nakładać lemon curd, a na różane - masę budyniową. Udekorować owocami.

Jako że zostało mi trochę wszystkiego, następnego dnia przygotowałam wariację na temat, czyli babeczki z odrobiną lemon curd na spodzie i kremem budyniowym na wierzchu - jeszcze lepsze niż cytrynowe z konfiturą! Natomiast na punkcie różano-waniliowych oszalałam, dobrze, że to była już końcówka konfitury, bo nie byłabym się w stanie powstrzymać...

Tort czekoladowy
  • blaty biszkoptowe
  • sok malinowy do nasączania biszkoptów (jeśli tort dla dorosłych można spokojnie użyć do tego np. likieru malinowego, albo pół na pół soku z likierem)
  • konfitura malinowa
  • 600 g czekolady
  • 250 ml mleka skondensowanego niesłodzonego
  • 100 g miękkiego masła
  • 1 łyżeczka esencji waniliowej
  • Truskawki (a w sezonie maliny) do dekoracji
Przepis na masę pochodzi z Kwestii Smaku. Po schłodzeniu zrobiła się dość twarda, co miało też swój urok (tak jakby tort przekładany był czekoladą), ale myślę, że dodatek paru łyżek śmietanki 30% nie zaszkodziłby jej. No i ja trzymałam tort w lodówce do ostatniej chwili, a należałoby go wyjąć tak z 30 minut wcześniej.

Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej. Kiedy się roztopi zdjąć z ognia, dodać mleko skondensowane, cukier, wanilię i ubijać przez chwilę aż masa zgęstnieje. Na paterę do tortów wyłożyć pierwszy blat biszkoptowy, nasączyć, nałożyć warstwę konfitury i warstwę kremu. To samo z drugim i trzecim blatem. Na koniec obłożyć jeszcze masą boki tortu.