wtorek, 26 października 2010

Galaretka jabłkowa

Ile razy zdarzało się, że otwierałam lodówkę, a tam góra jabłek... Trochę od kogoś się dostało, parę się kupiło, zapomniawszy, że się dostało, i tak dalej. Nie mówiąc już o naszej własnej jabłonce, która co dwa lata raczy nas ich niezmierzoną ilością. Człowiek stawał i drapał się w głowę - co z nimi zrobić?

No cóż - teraz już wiem i przedstawiam poniżej moją własną, zmodyfikowaną wersję galaretki jabłkowej.



Galaretka jabłkowa
jabłka
cytryna
przyprawy
cukier
gaza

Jabłka należy pokroić na kawałki razem ze skórką i pestkami, wrzucić do garnka, zalać wodą tak, żeby ledwie je przykryła, dodać sok z połowy cytryny (zależy od ilości jabłek) i gotować ok. 20 min, aż staną się miękkie. Dużą miskę obwiązać gazą, na którą należy wyłożyć ugotowane jabłka i przelać sok. Odstawić na ok. 12 godzin, nie odciskać. Powstały sok przelać do garnka i dodać 300 g cukru na każde 400 ml soku. Gotować z dodatkiem przypraw (np. kardamonu, anyżu, skórki cytrynowej, cynamonu, goździków) i soku z cytryny, aż kropla wylana na talerzyk zastygnie. Przelać do słoiczków i pasteryzować. Uwaga - bardzo słodkie! Może to i dobrze, że tak niewiele wychodzi...

P.S. Tak sobie pomyślałam, że skoro takie słodkie, to można dać mniej cukru - za to dodać trochę cukru żelującego. Aha, i do mojej galaretki dodałam kilka gruszek.


czwartek, 21 października 2010

Morze...




Tym razem nasze, Bałtyckie. Jesienią niełatwo mu dorównać. Kiedy skończy się tłok na plażach, pustoszeją smażalnie, a budy z pamiątkami wyprowadzają się do Zakopanego, Bałtyk nabiera szlachetności, przyjmuje chłodne, eleganckie barwy i przyciąga tych, którzy chcą słuchać tylko szumu jego fal.




Wśród wielbicieli Bałtku poza sezonem jesteśmy i my, zwłaszcza A. Jak tylko nadarza się okazja i jesteśmy gdzieś bliżej wybrzeża, nie ma mowy, żeby ją przepuścić. Chociażby i o zachodzie słońca, z rękami wciśniętymi mocno w kieszenie, stawiając czoła lodowatej bryzie...






poniedziałek, 18 października 2010

Świt na Warmii



Trochę gorąco się tu zrobiło, więc czas na chwilę ochłody. Warmiński świt: -5 stopni, wokół jak okiem sięgnąć biel. I zapierający dech w piersiach wschód słońca. Warto wcześnie wstać!










Warmińska wierzba, dziś w zupełnie innej postaci.




W drodze do Elbląga - jezioro Narie.


niedziela, 17 października 2010

Włoskie miasteczka


Włoskie miasteczka... Każde inne, a jednak wszystkie do siebie podobne. Zbudowane z kamienia na wzgórzach, z których rozciąga się widok na okalające je winnice.

Tym razem z rozmysłem wybraliśmy się w okolice, znajdujące się daleko od najsłynniejszych, opisywanych w przewodniku miasteczek - Sieny, Montepulciano, Pienzy...




Chcieliśmy poznać "inne Włochy", miejsca w których nie kręcą się tłumy turystów. Okazało się, że nawet w tak małych miasteczkach znajdują się znakomicie funkcjonujące punkty informacji turystycznej, zachęcające do zwiedzania. I nawet w malutkim Suvereto usłyszeliśmy język polski...




Massa Maritima.










Campiglia Maritima.




środa, 13 października 2010

Doggie



Doggie to pies. Mieszka w San Ottaviano i, kiedy nie jest na polowaniu, chodzi krok w krok za gośćmi, albo wyleguje się na werandach. U każdego po kolei i po równo ;-)




Nie wiem dokładnie jaki to rodzaj charta, ale jest niesamowity. Wysoki (sięga mi do biodra), porusza się z niezwykłą lekkością. Ma tylko kłopot z przybieraniem pozycji leżącej. On się nie kładzie - on się składa ;-)




Doggie to arystokrata. Nigdy w życiu nie okaże, że chciałby dostać coś, co akurat masz na talerzu. Ułoży się obok i będzie udawał, że żaden z leżących na stole smakołyków go nie interesuje, choć jeśli zechcesz go poczęstować, to zje wszystko, ABSOLUTNIE wszystko.




Niestety Doggie to również niezwykle zręczny złodziej. Zostaliśmy o tym ostrzeżeni, ale zapomnieliśmy o tym i... straciliśmy spory kawałek dobrego sera.




A nie dość, że złodziej, to jeszcze i tchórz. Pewnego dnia wybraliśmy się z nim na popołudniowy spacer. Pogoda była ładna, choć na horyzoncie zbierały się chmury. Jak wiadomo, w górach pogoda zmienia się szybko, więc wkrótce rozpętała się burza. Po pierwszej błyskawicy Doggie rzucił się do ucieczki (a, jak wiadomo, charty biegać potrafią ;-) i za chwilę nie było już po nim śladu. Jednak, jak na arystokratę przystało, po naszym powrocie nie okazał najmniejszej skruchy...


niedziela, 10 października 2010

Jesienne zbiory



Na krótką chwilę przerywam wakacyjną opowieść na rzecz złotej, polskiej jesieni. W ten weekend zajęliśmy się wreszcie ogrodem - i dokonaliśmy ciekawego odkrycia. Postanowiliśmy jednak nie zbierać tych niespodziewanych darów natury ;-)




Udało nam się uratować kilka jabłek z naszej koksy - niestety nie było ich w tym roku zbyt dużo. Szkoda, bo w smaku nie mogą się równać z żadnymi, jakie można dziś kupić. Z drugiej strony jednak ominęło nas obieranie, wykrawanie, krojenie, duszenie...




Oprócz jabłek w ogrodzie mamy jeszcze orzechy. Wyzbieraliśmy ile się dało, napełniając cały koszyk. Tutaj nie ma co liczyć na łaskę Matki Natury - jest ich zawsze tyle, że trzeba porządnie się naschylać. Za to starcza nam na obdarowanie rodziny, sąsiadów, przyjaciół i zawsze mamy ich pod dostatkiem do kolejnego roku.




Uwielbiam świeże orzechy. Są wilgotne, słodkawe, jędrne... Jedyny kłopot z nimi polega na tym, że trzeba zdejmować skórkę - a to potrafi zająć sporo czasu. Ale czasem warto ;-). Ponieważ mam ich teraz w domu niezmierzoną ilość, postanowiłam wykorzystać część w deserze. A co lepiej komponuje się z orzechami niż gruszka - i czekolada...



Słoiczki gruszkowo-orzechowe

Na 4 porcje

ok. 50g czekolady
ok. 12g masła
kilka łyżeczek śmietanki 18%
1 gruszka
kilka świeżych orzechów

W kąpieli wodnej rozpuścić czekoladę z masłem i kilkoma łyżkami śmietanki. Odstawić do ostygnięcia. Rozbić orzechy i - tam gdzie to możliwe - zdjąć skórkę. Połowę wymieszać z czekoladą. W słoiczkach ułożyć orzechy, pokrojoną w kostkę gruszkę i masę czekoladową. Udekorować połówką orzecha i wstawić na godzinę do lodówki. Można też masę czekoladową wyłożyć bezpośrednio na orzechy, a gruszkę dodać na wierzch tuż przed podaniem, żeby nie zbrązowiała. Słoiczki to francuska zdobycz ze słoiczków z jogurtem La laitiere ;-)



Jesień jeszcze nie raz u mnie powróci...



piątek, 8 października 2010

San Ottaviano



Wzniesione na wysokim wzgórzu zabudowania z kamienia, z których rozciąga się widok na Val di Cornia i jej winnice. Położone 30 km od morza, blisko średniowiecznych miasteczek: Suvereto, Massa Maritima, Campiglia Maritima.





Wokół cisza i spokój, przerywany czasem gulgotaniem bażantów lub innych ptaków, które gnieżdżą się na okolicznych drzewach. San Ottaviano to w końcu casa di caccia...




Oprócz uroków krajobrazowych, San Ottaviano to miejsce sympatycznych ludzi - zarówno naszych sąsiadów (greetings for our German friends, if they read it!) jak i właściciela, który nieba (i internetu oraz rowerów) zechciał nam przychylić.




Każdy apartament ma oddzielne wejście z małym, zadaszonym tarasem i stoliczkiem. Bardzo przyjemnie pijało nam się tam winka oraz spożywało dary włoskiej kuchni (ale o tym jeszcze będzie ;-). Na zdjęciu moje własne, osobiste, plastikowe kieliszki, które wiele już wyjazdów uratowały, oraz lokalnego wyrobu wino - znakomite!




Widok z naszego apartamento.




Spacer po San Ottaviano.








Widok znad basenu.




San Ottaviano wieczorem.







środa, 6 października 2010

Rzymske wakacje




Po nocy spędzonej w Bolonii ruszyliśmy do Rzymu. Mawiają, że prowadzą do niego wszystkie drogi, choć z naszego doświadczenia wynika, że jest wręcz odwrotnie. Zaufawszy starej maksymie nie sprawdziliśmy jak z autostrady dotrzeć do Roma Termini, gdzie zarezerwowaliśmy B&B... Podejrzewam, że gdybyśmy nie zatrzymali się w pewnym momencie żeby zapytać o drogę, dojechalibyśmy do samego Neapolu ;-).




Rzym powitał nas pochmurnym niebem i tłumami turystów. Poniżej kilka pocztówek z naszego krótkiego pobytu w Wiecznym Mieście. Kręciliśmy się trochę to tu to tam, odwiedzając miejsca, które widzieliśmy w trakcie naszej podróży poślubnej.

Okolice "Maszyny do Pisania"








Piazza Navona




Fontanna na Piazza Navona




Master of Puppets na Piazza Navona. Mimo dość długiego przyglądania się, nie udało nam się dojść do tego, jaką historię próbował opowiedzieć...




Fontanna di Trevi




Wieczór na Trastevere. Wybraliśmy się do jednej z małych restauracyjek, gdzie zjedliśmy fiori di zuccha i różne rodzaje pasta, popijając miejscowym cienkuszem.