niedziela, 4 maja 2014

Barcelona

Barcelona... Trzy dni i w głowie kalejdoskop wrażeń. Miasto światłocienia, zapachu akacji i marihuany. Miasto przemiłych, uczynnych ludzi. Miasto, w którym między drzewami skrzeczą i latają zielone papugi.... Barcelona współczesna, nowoczesna, mieszczańska, modernistyczna, średniowieczna, plażowa, portowa. Pieszo, rowerem, pieszo. Kolejne miasto, przy którym obiecywaliśmy sobie: powoli, spokojnie, odpoczywamy. A jak zwykle chodziliśmy do upadłego....




W pamięci zostanie spacer wzdłuż uroczej i eleganckiej La Rambla de Catalunya w cieniu platanów i obowiązkowe zakupy w Zarze. Robiące wrażenie dziwaczne, wynaturzone nieco budynki autorstwa Gaudiego. Małe, wąskie uliczki Barri Gotic, zaskakujące podwórza średniowiecznych budowli. Kamienne, zadziwiająco ciepłe kościoły. Wylegiwanie się na deskach portowego nabrzeża z widokiem na napowietrzną kolejkę i leżenie na barcelońskiej plaży. Powłóczenie nogami pod wieczór i dogorywanie przed katedrą Sau. Camp Nou, obejrzany z zewnątrz, zakupy na lokalnym targowisku. Imponujący Palau Nacional, zbudowany z okazji wystawy światowej w 1929 r. na wzgórzu Montjuïc, sprzed którego w dół spływają potężne kaskady wody. Poble Espagnol - miejsce, w którym z okazji tej samej wystawy wybudowano naturalnej wielkości repliki najbardziej charakterystycznych architektonicznie zabytkowych budynków Hiszpanii. Ciekawe i ładne, chociaż czuć brak autentyczności...




Wyprawa rowerem z Plaça de Catalunya do nagrzanego słońcem parku Güell, przez modernistyczny Hospital de Sant Pau, do szalonej i wielowątkowej Sagrada Familia, na pełne pierwszomajowych tłumów plaże, do parku de la Ciutadela (za krótko! ledwie zdążyliśmy łyknąć winka z butelki ... :-), przez wąskie uliczki la Ribera z powrotem na Plaça de Catalunya. Ostatnie zdjęcia przed słynną kawiarnią Els Quatre Gats z 1897 r., w której w powieściach Carlosa Luisa Zafona (i nie tylko) spotykała się barcelońska bohema. Wieczorne włóczenie się od baru do baru w Barri Gotic i La Ribera (byle dalej od słynnej La Rambla, do której zniechęcają tłumy turystów)...





Barcelona kulinarnie to kawa i ciastko na śniadanie w ukwieconych kawiarenkach - najlepsze na mojej ulubionej już La Rambla de Catalunya. Kolacja w nieco obskurnym Bar Velodròmo, przypominającym mi trochę stare paryskie restauracje - kurczak, niewiadomoco z kluskami i cieniutkie winko. Kelner, który, potknąwszy się, jedną szklankę stłukł, a drugą rzucił ze złością o ziemię, po czym grzecznie poszedł wszystko posprzątać. Dwa małe, ale kosmicznie drogie tapas w barze przy Plaça de Catalunya (pomyślelibyście, żeby dorsza z sosem aioli posypać cukrem i skarmelizować? pycha!). Niespieszne lunche złożone z zakupionych na targu wiktuałów - dojrzewajacej szynki, chorizo, sera, oliwek i wina. Jeden w ogrodach Biblioteki Katalońskiej, w cieniu uginających się pod owocami pomarańczy drzew, z butelką przedniej Riojy bezczelnie postawioną na stoliku, drugi na zboczach Montjuïc. Na uwagę zasługuje w szczególności kilka plasterków szynki Bellota ze specjalnej rasy świni, hodowanej na wolnym powietrzu i żywiącej się żołędziami. Tylko kilka, bo szynka kosztuje między 60,00, a 135,00 euro za kilogram :-). Sangria na słonecznym placu Rieal. Homar i paella w nabrzeżnej restauracji w Port Olimpic, gdzie obsługiwał nas tam przemiły kelner, który zapałał do mnie sympatią i przyniósł mi dodatkowy talerzyk ciasta migdałowego :-). Lunch w tym samym porcie - smażone ośmiorniczki i paella, najlepsza, jaką jadłam, a wszystko w otoczeniu pierwszomajowych hiszpańskich roześmianych plażowiczów. Białe wino i szklanka piwa w uroczym zakątku dzielnicy Gràcia, z wypożyczonymi rowerami cały czas na oku. Kanapka ukradkowo popijana winem na schodach kościoła Sant Just. Musująca cava na jakimś placyku, orujo de hierbas i godna szklanica cointreau na innym...





Niesamowita kolacja w Los Caracoles zasługuje na oddzielny akapit :-). Z zewnątrz lokal wygląda niepozornie, jak mały bar. Po wejściu okazuje się, że za barem znajduje się kuchnia z opalanym drzewem piecem, na którym stoją syczące na ogniu patelnie. Przechodzi się przez nią do restauracji z 1835 r. (!), złożonej z labiryntu małych pomieszczeń, schodów i schodków, wymijając pędzących z obłędem w oczach kelnerów z piętrowo ustawionymi na dłoniach talerzami. Dostaliśmy stolik na antresoli nad kuchnią, mogliśmy sobie więc dokładnie obserwować przygotowywanie dań, a przygrywało nam trio grające na gitarze i mandolinach paso doble oraz "Una paloma trista"... Klimat - niepowtarzalny, jedzenie - znakomite. Wybraliśmy królika i jagnięcinę z grzybami z nutką oliwy truflowej... Warte każdego (euro)centa!




Barcelona wielokulturowa i wielojęzyczna... Z każdym byłam w stanie dogadać się po angielsku, francusku lub włosku, a czasem we wszystkich tych trzech językach jednocześnie. Okazało się też, że rozumiem i hiszpański i kataloński. Niestety nie bardzo rozróżniam, który jest który :-).

Kończymy wyczerpani fizycznie, ale wzbogaceni duchowo o wyjątkowe widoki i przeżycia. Barcelona, miasto o stu twarzach, my love. Wrócę, bo nie widziałam jeszcze wszystkiego...

Więcej zdjęć w albumie "Barcelońskie impresje".










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz