czwartek, 6 stycznia 2011

Nicea



Nicea, jak na stolicę Lazurowego Wybrzeża przystało, kojarzy mi się głównie z błękitem. Błękitem morza, błękitem nieba, błękitem parasolek na licznych, hotelowych plażach...




Spędziliśmy tu zaledwie dwa dni, ale tyle wystarczyło, żeby zachłysnąć się tym wyjątkowym miastem. W Nicei można robić wszystko - popijać kawę w eleganckiej restauracji, sunąć wzdłuż Promenade des Anglais na rolkach, przyglądać się byłym i obecnym milionerom, albo też zanurzyć się w cudownie ciepłym (nawet jak na drugą połowę września) lazurowym morzu na słynnej Paloma Beach...




Po wycieczce w góry przewędrowaliśmy wzdłuż wybrzeża niemal całe miasto - od domu Rotszylda do samego hotelu Negresco. Najpierw minęliśmy port, nad którym wznosi się latarnia, wskazująca luksusowym jachtom drogę.




Znad lądu nadciągnęła ciemna chmura, zwiastując zapadnięcie nocy. Całe wybrzeże rozświetliło się neonami, pojawili się uliczni sztukmistrze, a wokół rozbrzmiały dźwięki tamtamów i jazz...




Po tak długim spacerze musieliśmy odpocząć. Usiedliśmy na ławeczce i przesiedzieliśmy tak dobre pół godziny, wpatrując się w księżyc i słuchając szumu fal.



A po drugiej stronie ulicy stał rozświetlony hotel Negresco, symbol zupełnie innego świata. Ech, chciałoby się tam wrócić...


2 komentarze:

  1. Aniu, ćwiczysz czytelników w cnocie cierpliwości :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bo też cnoty ćwiczyć trzeba... Ale postaram się nie przesadzić ;-)

    OdpowiedzUsuń