Czyli jak stuningowałam warzywną zupę, którą robi mój mąż. To jedna z rzeczy, którymi się już nie zajmuję, obok spaghetti bolognese, risotto z dynią, szarlotki i kilku innych - po co współzawodniczyć z ideałem? :-)
A. gotuje zupę na szyjach i skrzydłach indyczych, wrzuca do niej mnóstwo warzyw - marchwi, selera, pietruszki, ziemniaków, cebuli, naci z selera, naci z pietruszki, przyprawia zgodnie ze swoją sekretną recepturą, na koniec zaś wrzuca brokuła. Zupa gotuje się kilka godzin i kiedy jest już gotowa, wyjmujemy mięso, selera, natki, cebulę i miksujemy wszystko elegancko. Na taką pogodę, kiedy cały dzień chodzę po domu zmarznięta, jest idealna!
Przy okazji zaś zawsze wychodzi jej cały gar i jemy ją kilka dni z rzędu. A ponieważ nie lubię monotonii, dzisiaj postanowiłam zupę podrasować. Na masełku podsmażyłam grzanki z chleba (tak jak to zawsze robiła moja babcia - kromki chleba pokroić w kosteczkę i na patelnię), wrzuciłam je do zupy, na to kawałki gorgonzoli, a wszystko obsypane suszoną szałwią. I tak oto niezwykła warzywna zupa mojego męża dostała dodatkowego, włoskiego pazura. Moim zdaniem warto spróbować!