poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Przerwa na obiad - Tom Kha Gai

Przerwa była długa, więc na pewno zgłodnieliście. Zanim Wam opowiem co jadłam (i piłam) w Tajlandii, oto przepis na kokosową zupę Tom Kha Gai. Jej słodkawa ostrość i świeży aromat towarzyszyły nam przez cały wyjazd. Mieliśmy zresztą do niej pewien sentyment, bo po raz pierwszy w życiu spróbowaliśmy jej u przyjaciół w Warszawie - i od tej pory bardzo dobrze się nam kojarzy.

Gotując opierałam się na przepisie od Eating Thai Food, chociaż nie dodałam cebuli - w Tajlandii takiej zupy nie jadłam - no i dostosowałam przepis do naszych warunków, zamiast oyster mushrooms dodając boczniaki. Co do innych składników - w Bangkoku polowałam na różne przyprawy, na targach i w department stores szukając liści kafiru, korzenia galangalu, pasty z tamaryndowca (do pad thaia)... Po czym po powrocie koleżanka mówi: "a tak, robiłam pad thai wczoraj, kupiłam pastę z tamaryndowca w naszej piekarni"... Tak więc bez obawy, składniki w Polsce są :-)

Zupa Tom Kha Gai
  • 1,5 litra mleka kokosowego + ew. trochę wody
  • 400 g piersi z kurczaka
  • 2-3 duże boczniaki (ok. 200 g)
  • 3 gałązki trawy cytrynowej
  • 6 liści kafiru
  • 3 kawałki suszonego korzenia galangalu (można zastąpić imbirem)
  • 2-3 papryczki chili (dla uzyskania średniej ostrości)
  • 4 łyżki soku z limonki
  • 2 świeże pomidory
  • ew. łyżka brązowego cukru
  • pęczek świeżej kolendry
Przy gotowaniu zupy kokosowej trzeba pamiętać, żeby z mlekiem kokosowym obchodzić się delikatnie - mieszać w jedną stronę i nie dopuścić do mocnego zagotowania się, ponieważ mleko się zwarzy. Na dodatek mleko dostępne tutaj (ja polecam takie w zielonym kartoniku), a tamto mleko, to jednak nie to samo. Nasze może być gęściejsze, stąd ewentualnie konieczność dodania odrobiny wody.

Pokroić trawę cytrynową w ok. dwucentrymetrowe kawałki, przekrawając ją na ukos - w ten sposób najlepiej wydobędziemy jej smak. Połowę mleka wlać do rondelka, dodać od razu trawę cytrynową i korzeń galangalu, podgrzewać na średnim ogniu. Pierś z kurczaka pokroić w średniej wielkości kawałki - ja najbardziej lubię w paski :-). Kiedy mleko będzie bliskie zagotowania dodać kurczaka i pozostałą część mleka, zmniejszyć ogień.

Papryczki pokroić również na ukos w całości - dlatego lepiej sprawdzić wcześniej ich ostrość i dodać według uznania - i wrzucić do zupy. Zamieszać i dodać pokrojone boczniaki. Pokroić pomidory w ósemki i dodać tuż przed tym, jak mleko ponowne się zagotuje (ale pamiętajcie, żeby tylko lekko bulgotało). Wrzucić połamane w ręku liście kafiru i około łyżeczki soli (do smaku). 

Gotować na małym ogniu przez około 10-15 minut, aż wszystkie składniki się ugotują. Spróbować i ewentualnie dodać jeszcze trochę soli albo odrobinę cukru. Wyłączyć ogień.

Posiekać kolendrę i dodać ja do zupy, krótko zamieszać (cały czas w jedną stronę :-) ). Rozlać do miseczek i już w miseczkach doprawić sokiem z limonki.


poniedziałek, 26 marca 2018

Tajlandia, Bangkok cz.2, czyli czym, gdzie i za ile

Zapewne ślinka już Wam leci w oczekiwaniu na jakiś post dotyczący jedzenia, ale poczekajcie jeszcze chwilę. Tym razem chciałam jeszcze trochę opowiedzieć o praktycznych stronach pobytu w Bangkoku - o których sama w sieci nie wyczytałam, a które mogą się przydać.

Transport

Najtańszym sposobem poruszania się po Bangkoku jest na pewno komunikacja publiczna. Nasz pierwszy kontakt z nią to był autobus linii S1 z lotniska Suvarnabhumi na Khao San Road, w pobliżu której znajdował się nasz hotel. I była to mniej więcej zapowiedź tego, jak się sprawy na miejscu mają. "Nowa linia łącząca lotnisko z centrum miasta", jak szumnie głosiła reklama, okazała się korzystać ze starych, na oko 40-letnich autobusów marki Mitsubishi. Nasz autobus obsługiwały dwie panie - jedna w mundurze z epoletami i ciemnych okularach siedziała za kierownicą, druga ubrana w ortalionową kurtkę (35 stopni upału, seriously?), latała jak wściekła po autobusie, co chwilę licząc pasażerów. Autobus ruszył z otwartymi drzwiami (a mój syn siedział oczywiście na walizce w ich pobliżu), całe szczęście pani kierowca zamknęła je przed wjazdem na autostradę. Nie ma bata - byliśmy najszybszym pojazdem na drodze :-)

I mnisi jeżdżą taksówkami...

Najdroższym środkiem transportu są tuk-tuki, chociaż kiedy wie się ile co powinno kosztować (warto zapytać w recepcji hotelu), to można się dogadać. No i trzeba się targować! Przykładowo z okolic China Town jeden pan zaśpiewał nam 400 bahtów, drugi 200 ale z jednym przystankiem (wiadomo gdzie), a trzeci 220 "directly", z czego skwapliwie skorzystaliśmy. Podobno lepiej korzystać z taksówek (koniecznie z włączonym taksometrem, inaczej zapłaci się dwa razy więcej), chociaż my za jazdę do China Town taksówką zapłaciliśmy tyle samo co za powrót tuk-tukiem, a dodatkowo w taksówkach klima jest na ogół rozkręcona na maksa, no i czekają nas dodatkowe atrakcje. Pan wiozący nas do China Town rozmawiał przez cały czas z żoną na wideo-czacie - chodziło chyba o to, którego kurczaka ubić na kolację, a pan wiozący nas na lotnisko cały czas przeglądał Facebooka (w trakcie jazdy!), dzwonił gdzieś, grzebał pęsetką przy ręce i miał bardzo długi paznokieć małego palca - nie chcę wiedzieć, po co. My jednak wolimy tuk-tuki :-) A poniżej mała próbka tego, jak wygląda nocna jazda po Bangkoku:


Wracając do komunikacji miejskiej - nie udało mi się rozszyfrować skomplikowanej sieci autobusów (chociaż wiem, że jeżdżą), ale też z drugiej strony nie musiałam się w to zagłębiać, bo mieszkaliśmy blisko rzeki i mogliśmy dostać się nią albo do zabytków, albo do SkyTraina, którym pojechaliśmy do domu Jima Thompsona i Na Chatuchak Weekend Market - tu znowu uwaga na klimatyzację, wróciłam chora po takiej przejażdżce. Poza tym rejsu Express Boatem nie można z niczym porównać. Wyobraźcie sobie statek pasażerski pędzący rzeką Chao Praya. Nieznacznie zwalnia przed przystanią, ale tylko trochę, mija ją, z tyłu rozlega się gwizdek pana od cumowania (mają cały kod do porozumiewania się - pan kapitan siedzi z przodu, a wejście na statek jest z tyłu). Na to hasło silniki wstecz, cumy rzuć, inny gwizdek, łup o nabrzeże, silnik na pełnej parze dopycha łódź do pomostu, wszyscy w panice wyskakują i wskakują, cumy zdjęte, kolejny gwizdek i cała naprzód. I wszystkie te emocje za jedyne 15 bahtów za osobę. Trzeba tylko pamiętać, że Express Boat ma flagę pomarańczową, bo inne łodzie są droższe.

Widok na rzekę z Express Boata. To tylko tak spokojnie wygląda...

Pomiędzy poszczególnymi miejscami (Bangkok-Siem Reap, Siem Reap-Krabi, Krabi-Bangkok) poruszaliśmy się samolotami. Najbardziej dały nam się we znaki linie Bangkok Airways - wprawdzie w cenie jest pyszne jedzenie, ale raz spóźniły się 4 godziny, a drugi raz godzinę. Może dlatego oferują swoim pasażerom lounge z internetem, piciem i jedzeniem - pop corn i mnóstwo ciekawego azjatyckiego finger-foodu. Chyba się jednak następnym razem nie skuszę :-)

Lotnisko w Siem Reap. Piechotą z samolotu do terminala.

Zakwaterowanie

Czas to przyznać, jesteśmy burżujami. Nasze hotele, nie tylko w Bankgoku, ale i w Kambodży, na Krabi i na wyspach, wszystkie miały baseny. I wszystkie były jak na tajskie warunki dość drogie, w cenie od 180 zł za noc (Kambodża, Central Boutique Angkor Hotel; Krabi, Krabi Sands Resort), do około 300 zł za noc (Bangkok, Casa Nithra, Koh Hai, Koh Hai Fantasy Resort). Rezerwowaliśmy przez Booking, przez Agodę lub bezpośrednio - warto sprawdzić jaki sposób jest dla danego miejsca najkorzystniejszy. W Bangkoku jest jednak sporo dużo tańszych hosteli - pokój z łazienką można dostać za 1000 bahtów (ok. 100 zł), a pokoje bez łazienek na pewno jeszcze taniej. Nam jednak z dzieckiem potrzebny był basen, koniec kropka. To jedyny (oprócz coca-coli) argument przetargowy, wymienny na w miarę grzeczne zwiedzanie. Poza tym taki luksus, jaki mieliśmy w Bangkoku i w Kambodży w Europie kosztuje znacznie, znacznie drożej :-) Pozostałe hotele nieco się od swojego internetowego wizerunku różnią, ale Krabi Sands Resort bardzo, bardzo polecam - fantastyczna obsługa, cudowny basen w zieleni i widok z restauracji prosto na morze.

Tak więc w Tajlandii dla każdego coś miłego :-)

Widok z basenu Casa Nithra na Bangkok

 Basen na dachu Casa Nithra


Central Boutique Angkor Hotel w Kambodży

Jeszcze słówko o naszym hotelu w Kambodży. Mimo że daleko mu do kolonialnego stylu, moim zdaniem panuje tam kolonialna atmosfera. Basen skąpany w tropikalnej zieleni, ogromny, 50-metrowy pokój z klimatyzacją i wiatrakiem pod sufitem, obsługa kłaniająca się w pas (niestety, takich klimatów to za bardzo nie lubimy, jako kolonialni najeźdźcy czujemy się raczej skrępowani :-))... A w zasięgu ręki za balkonem kołyszą się niedojrzałe mango...

piątek, 23 marca 2018

Tajlandia i Bangkok - słowem wstępu

Tak, wiem, to jest blog kulinarny. Ale gdzie, jeśli nie na blogu kulinarnym właśnie, pisać o Tajlandii i Bangkoku - stolicy światowego jedzenia? Gdzie opisać te smaki, zapachy, tę azjatycką intensywność barw i aromatów? Te targi, gdzie można dostać dosłownie WSZYSTKO? A że przy okazji przemyci się parę innych informacji, to tylko z pożytkiem dla tych, co do Tajlandii się wybierają i będą mogli z nich skorzystać. Bo o tym, że ktoś z Was niedługo się tam wybiera, jestem absolutnie przekonana - Polaków w Tajlandii jest zatrzęsienie, a ja, pławiąc się w basenie na dachu naszego hotelu w Bangkoku, miałam przyjemność słuchać Ewy Bem i Anny Marii Jopek. Takie czasy :-)

    Nad basenem w Kambodży

Przez całą podróż prowadziłam dziennik, w którym opisywałam dzień po dniu, co robiliśmy, co widzieliśmy i co jedliśmy. Miałam całkiem słuszną obawę, że pomimo tysiąca zrobionych zdjęć (a i to jest chyba ilość niedoszacowana), w tym nawale wrażeń niektóre wspomnienia nam umkną. Poza tym to tak uroczo staroświeckie w dobie Instagrama (z którego, żeby nie było, korzystałam przez cały wyjazd, widzimrka_fotografia :-)). Tutaj jednak nie będę się rozpisywać, a spróbuję jedynie przybliżyć lub przypomnieć Wam trochę Tajlandię, ten niesamowity kraj.

    Rzeka Chao Praya

Bangkok

Bangkok w moich oczach to miasto kontrastów. Odrapane budynki, slumsy niemalże, stoją w bezpośredniej bliskości wielkich, nowoczesnych i zapewne bardzo drogich apartamentowców. Nad rzeką wyrastają kolumny drapaczy chmur, a na pierwszym planie tradycyjna łódź wożąca turystów i milion long-boatów prujących po falach z oszałamiającą szybkością i ogłuszającym rykiem silników. To również miasto zapachów - tam pachnie dosłownie wszędzie. Tu apetyczny aromat dochodzący ze street-foodowych wózków, tam obrzydliwy smrodek Duriana (próbowałam! to jak połączenie mango, cebuli i siarki - nie, nie i jeszcze raz nie!), ówdzie jeszcze zupełnie nieznane, miłe lub niemiłe wonie. Co ciekawe, w Bankgoku prawie nie ma śmietników. Śmieci zostawialiśmy przy układanych na ulicy torbach, które potem panowie śmieciarze zbierali i segregowali, siedząc na dachu jadącej śmieciarki. Bo jest to również miasto (jak zresztą i cały kraj), w którym nasze normy bezpieczeństwa (i zapewne wiele innych) kompletnie nie obowiązują. Na porządku dziennym są skutery wiozące całe rodziny, w tym tulone do piersi niemowlęta. Kask? Sugestia jedynie. Jak dziecko w autobusie z lotniska usiądzie na walizce, to nie płaci. Naczynia w ulicznych wózkach i restauracyjkach myte są w wielkich miskach z wodą na środku ulicy. Mój mąż stwierdził, że gdyby wpadł tam nasz Sanepid to zamknąłby całą Tajlandię. A jednak czuliśmy się tam wyjątkowo bezpiecznie. Na tyle, że chodziliśmy wszędzie, jedliśmy wszystko, na ulicy prosiliśmy tylko o picie bez lodu. 

   Long-boaty mknące z oszałamiającą prędkością po khlongach Thon Buri
Ale, ale! Uwaga na oszustów! Są wszędzie! Wystarczy, że wyjdziesz z hotelu ewidentnie otumaniony jet-lagiem, blady i zagubiony, od razu podejdzie do ciebie usłużny Taj mówiący świetnie po angielsku (podejrzane!) i powita cię w Tajlandii. Wprawdzie atrakcja, do której się wybierasz jest akurat dzisiaj zamknięta, ale nie przejmuj się, mamy Buddha Day, za 40 bathów po świątyniach Buddy obwiezie Cię tuk-tuk (tu macha na akurat przejeżdżający skuter), a jakie zniżki u krawców! Tylko dzisiaj! Oczywiście daliśmy się nabrać. Moi panowie i tak chcieli obstalować sobie koszule, więc nie żałujemy zbytnio, ale spodziewam się, że przepłaciliśmy, tak samo jak w restauracji, do której zawiózł nas przemiły pan tuktukowiec - to był najdroższy nasz obiad w Tajlandii! Chciał nas namówić jeszcze na rejs long-boatem po khlongach (kanałach, 2000 bahtów), ale już się nie daliśmy - przynajmniej tego dnia, bo kolejnego niestety, i owszem, tylko innemu panu. Trzeba przyznać, że Tajowie oszukują z ogromnym wdziękiem i, umówmy się, ich oszustwa są mało szkodliwe. Może o tyle, że nie zobaczysz dokładnie tego, co chciałeś - ja nie zobaczyłam tajskiego Muzeum Narodowego, bo syn zrobił awanturę, że iść dalej nie będzie i chce płynąć long-boatem, więc popłynęliśmy do starej dzielnicy Thon Buri. Żadnej z obiecanych atrakcji nie zobaczyliśmy - muzeum barek królewskich i owszem, było po drodze, ale barki były w środku. Koło floating market przemknęliśmy z prędkością nadświetlną - po drodze zatrzymaliśmy się tylko przy "umówionych" zapewne paniach, sprzedających piwo i wachlarze. Ale zobaczyliśmy starą część Bangkoku, taką "wieś" w środku miasta, gdzie każdy, czy to porządny dom, czy blaszak, ma swój pomościk. Pociesza mnie też fakt, że autor Skok w Bok Blog, który mieszka w Tajlandii od paru lat, sam nie rozgryzł jeszcze jakby tu taniej się long-boatem po Bangkoku przejechać. A żeby nie dać się popularnym "scams" (o których można sporo przeczytać w internecie, chociaż ja niestety nie trafiłam przed wyjazdem), trzeba powiedzieć po prostu stanowczo "no, thank you", albo stwierdzić, że to Wasz ostatni dzień w Tajlandii. I Taj odejdzie, z wyrazem oczu zranionej sarny...


     
    Pani robiąca za floating market


    Uchwycone w locie pomościki przy domkach


     Pływająca restauracja

Bo oprócz tego Tajowie są przemiłymi ludźmi - zawsze uśmiechnięci i gotowi pomóc. Niestety tylko traktują białe dziecko jak talizman - większość osób, które mijaliśmy, musiało dotknąć Antka, co jemu nie bardzo się podobało. Po jakimś czasie przyjął jednak pozę "śmiesznego chłopca bez przednich zębów" i sam zaczepiał Tajów. Najbardziej został wymęczony przez dwóch Lady Boyów pracujących w knajpce, do której wpadliśmy na piwo, żeby odetchnąć chwilę od upału. Byli przeuroczy (poznaliśmy ich po dużych stopach i po five o'clock shadow), ale po chwili Antek miał już dosyć łaskotania...

To tyle słowem wstępu. Co zjeść, co warto zobaczyć i jak poruszaliśmy się po Bangkoku opiszę w kolejnych postach. Do zobaczenia!

środa, 28 lutego 2018

Lekkie smoothie z fenkułem

Myśleliście, że fantazja mi się kończy? Ha, nic z tego :-). Tym razem musiałam opróżnić lodówkę, a w szufladach zalegał mi ulubiony skądinąd fenkuł (bulwa kopru włoskiego) oraz pomarańcze. A jako ze fenkuł dobrze komponuje się ze skórką pomarańczy w zupie rybnej... no to skojarzenie nasunęło się niejako samo :-).

Ten koktajl nie jest zbyt słodki - skończyły się banany - i przez ich brak jest też lekki, natomiast amatorów konkretniejszych smoothie zachęcam, żeby banany dodać. No i dodawajcie fenkuł na samym końcu po kawałku, żeby smak nie zrobił się zbyt intensywny.

Smoothie pomarańczowo-jabłkowe z fenkułem
  • 1 jabłko
  • 1 pomarańcza
  • około dwóch "listków"/warstw fenkułu
  • woda
 Jak zwykle - zmiksować :-)



wtorek, 27 lutego 2018

Zielone smoothie z pasternakiem

Ani figa, ani z makiem, ale za to z pasternakiem :-). Kto nie wie co to, spieszę donieść - pyszne korzeniowe warzywo przypominające z wyglądu pietruszkę, ale o wiele od niej słodsze i bardziej aromatyczne. Jak się okazało, można je także jeść na surowo - dodając je do owocowego smoothie. Dla mnie bomba (witaminowa) :-)

Smoothie z pasternakiem
  • 1/2 gruszki
  • 1 jabłko
  • 1 banan
  • 1 kiwi
  • 1/2 średniego korzenia pasternaku
  • woda
  Zmiksować, dodając tyle wody aby uzyskać pożądaną konsystencję. Mnie ostatnio pasuje bardziej konsystencja musu, zresztą tak smak koktajlu jest najbardziej intensywny.


czwartek, 8 lutego 2018

Czekoladowe smoothie z niespodzianką

Jakie są najdziwniejsze rzeczy, jakie dodawaliście do koktajlu? Ja właśnie ćwiczę topinambur i pasternak w różnych konfiguracjach :-). Lubię robić koktajle nieoczywiste - do czekoladowego często dodawałam awokado, ale trzeba się nieco namęczyć, żeby nie było czuć warzywnego smaku.

Z topinamburem jest dużo łatwiej - ma lekko słonecznikowy posmak, więc idealnie wpasowuje się w czekoladowy koktajl z bananem, gruszką, kakao i masłem orzechowym. Topinambur to jest to fioletowawo-brązowe coś na zdjęciu. 

Jest warzywo? Jest! No to miksujemy :-).

Czekoladowe smoothie z topinamburem
  • 3 bulwy topinamburu
  • 1/2 banana
  • 1/2 gruszki konferencji
  • 1 łyżeczka/łyżka masła orzechowego bez dodatków
  • 1 łyżka kakao
  • trochę mleka roślinnego do uzyskania pożądanej konsystencji (ja lubię gęste :-) )

wtorek, 30 stycznia 2018

Słoneczny koktajl

Wiosny, wiosny mi się chce! Ptaszki wprawdzie już ćwierkają w ogrodzie, ale w taką wietrzną pogodę pochowały się wszystkie i słychać tylko szum przyginanych do ziemi drzew. 
Zakupiłam już nawet  hiacynty, ale do pełnego rozkwitu jeszcze im daleko... Zrobiłam więc sobie odrobinę wiosny w szklaneczce - słoneczny, żółty koktajl pełen witamin. No cóż, w zimowej Polsce dobre i to :-)

Słoneczny koktajl
  • 5 żółtych kiwi
  • 1 jabłko
  • 1/4 ananasa (plaster około 4 cm)
  • 1,5 gałązki selera naciowego
  • woda
 Wszystko wrzucić do blendera i zmiksować, dodać na koniec tyle wody, żeby uzyskać pożądaną konsystencję. Selera dodawałam po kawałku, do momentu aż smak mi zaczął odpowiadać.

Słonecznego dnia!




niedziela, 7 stycznia 2018

Cytrynowa babka piaskowa na pożegnanie

To ciasto pamiętam ze wszystkich spotkań rodzinnych u Dziadków. Babka cytrynowa, smak mojego dzieciństwa. Nigdy jej wcześniej nie robiłam, zawsze piekła ją Babcia - ciekawe, czy jak każdy jej przepis ten również zaczynał się od "Bierze się Dziadka...". Tak, mój Dziadek zawsze udzielał się w kuchni, dzielnie ucierając ciasto w makutrze, pamiętam też jego ręce pociemniałe od obierania ziemniaków...

Dziś to ja przygotowuję piaskową babkę cytrynową. Bez żadnych udziwnień. Na pożegnanie. Cieszę się, że zdążyłam kilka przepisów Babci zapisać, same składniki, bo sposób przygotowania Babcia miała w głowie. "No jak to, po prostu ucierasz to z tym, a tamto z tamtym". Proste, prawda? 

Tego i wielu innych rzeczy nigdy nie zapomnę.

Cytrynowa babka piaskowa
  • 1/2 kostki masła (zaryzykowałam przygotowanie z 3/4 kostki masła, bo kiedyś kostki były większe, 250 g) 
  • 1 łyżka oleju
  • 3/4 szklanki cukru
  • 4 żółtka
  • 1 cytryna (sok i skórka)
  • 1,5 szklanki mąki
  • 2 łyżki mąki kartoflanej (zapomniałam dodać)
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • piana z białek
  • zapach cytrynowy
Żółtka utrzeć z cukrem i dodać miękkie masło oraz olej. Proszek do pieczenia dodać do mąki i powoli wsypać mąkę do ciasta. Cytrynę sparzyć i wyszorować (ja jeszcze moczę najpierw w wodzie z octem, a potem w wodzie z sodą oczyszczoną, żeby wypłukać najgorsze), dodać sok i skórkę do ciasta, wlać zapach. Na koniec wmieszać ubitą pianę z białek. Przełożyć do keksówki, piec 40 minut w 180 stopniach.




poniedziałek, 1 stycznia 2018

Makowo-cytrynowa jaglanka noworoczna

W sumie cieszę się, że popełniłam ten nieudany jagielnik - na bazie tego przepisu zrobiłam dziś noworoczną jaglankę makowo-cytrynową. Wiadomo, jak mak, to będzie się darzyło cały rok. Więc niech Wam się darzy!

Jaglanka makowo-cytrynowa (na 2 osoby)

  • 0,5 szklanki kaszy jaglanej
  • 0,5 szklanki wody
  • 1 szklanka mleka kokosowego
  •  3-4 łyżki mielonego maku
  • 1 łyżka soku z cytryny
  • skórka starta z całej cytryny
  • 1 łyżeczka esencji waniliowej
  • syrop klonowy/syrop z agawy/miód do smaku 
Kaszę zawsze gotuję w taki sposób, że wrzucam odmierzoną część (w tym przypadku kaszę i mak) do garnka, zalewam wrzącą wodą (a w tym przypadku wodą i mlekiem kokosowym), doprowadzam ponownie do wrzenia i trzymam na najwyższym ogniu przez 2-3 minuty, a potem zmniejszam na minimum i tak gotuję około 20 minut, aż kasza będzie miękka, ale nie rozgotowana. Pod koniec gotowania kaszy (żeby wcześniej jej nie mieszać) dodać pozostałe składniki. 

Wszystkiego najlepszego w nowym roku!