Miałam nie robić. Bo to przecież bez sensu - jest nas tylko trójka, z czego dwójka uważa na linię, a pączków zawsze wychodzi cała fura. A w cukierniach pączków zatrzęsienie - do wyboru, do koloru, z marmoladą, powidłami, skórką pomarańczową. No więc, miałam nie robić. Ale:
1) Uwielbiam gotować, kulinarne ambicje mam wyjątkowo rozbudowane i nie mogłabym przepuścić takiej okazji.
2) Dostałam od Mamy przecudnej urody różyczki do zaparzania.
3) Pączki i tak jakieś byśmy przecież zjedli. A tak - wiem, co jem :-)
4) Znalazłam przepis, który dało się podzielić na mniejsze porcje...
No więc zrobiłam. Od razu przyznaję - mimo iż na ogół jesteśmy z ciastem drożdżowym w dość dobrej komitywie, tym razem nie bardzo chciało mi wyrosnąć. Ponieważ przepis pochodzi z bardzo dobrego źródła (Moje Wypieki), więc to zapewne ja coś zepsułam - coś było za zimne albo coś za gorące, spieszyłam się, no i emanowałam zapewne aurą "nie może się nie udać, bo więcej drożdży w domu nie mam", a wtedy wiadomo, na ogół nie wychodzi. Ale takie mało wyrośnięte pączki i tak są przepyszne. Może nie lekkie jak chmurka, ale do gniotów też im daleko. Mieszczą się w całkiem przyzwoitej średniej, co stwierdziłam, zatopiwszy zęby w jednym na próbę.
Właśnie przed chwilą skończyłam produkcję przepysznych pączków z konfiturą różaną, na których właśnie zastyga lukier - może i Wy zdążycie?
Poniżej podaję przepis w "pełnym składzie". Ja zrobiłam z jednej trzeciej i wyszło mi 10 małych pączków (nie licząc trzech, które spaliłam, sprawdzając temperaturę smażenia :-) ).
Pączki
- 600 g mąki pszennej + do podsypania
- 3 małe jajka
- 100 g roztopionego i ostudzonego masła
- 70 g cukru z prawdziwą wanilią - ja dałam zwykły i dodałam mojej esencji waniliowej
- 1/2 łyżeczki soli
- 2 łyżki rumu
- 250 g letniego mleka
- 20 g drożdży lub 10 g drożdży suchych
- olej do smażenia
- konfitura z płatków róży
- cukier puder do zrobienia lukru
Drożdże świeże rozrobić w ciepłym mleku z łyżeczką cukru. Drożdże suche od razu wsypać do mąki. Dodać jajko, cukier, sól, rum, mleko (ew. z drożdżami), masło i wyrobić hakami miksera na gładką masę. Powinna być klejąca, ale na tyle, żeby można było uformować ją w obsypaną mąką kulę, włożyć do miski i odstawić na 1,5h do wyrośnięcia. Ja dodałam trochę mąki (na moją porcję - 25 g), bo nijak nie chciała się ta kula uformować.
Po wyrośnięciu przełożyć ciasto na obsypaną mąką stolnicę, rozwałkować na grubość ok. 1-1,5cm i wycinać kółka. W kółka wkładać po łyżeczce konfitury i zlepiać ciasto na górze. Można też nie wkładać konfitury, tylko szprycą wstrzyknąć po usmażeniu, ale to już wyższa szkoła jazdy. Zostawić do wyrośnięcia, żeby podwoiły objętość (he, he).
Smażyć powinno się w głębokim tłuszczu, tak, żeby pączki pływały. Z mojego doświadczenia, popartego trzema spalonymi pączkami, wynika, że należy olej rozgrzać bardzo mocno, a po włożeniu pączków zmniejszyć ogień. Smażyć po jednej stronie aż ładnie zbrązowieją, a potem przełożyć na drugą i wyjąć na ręcznik papierowy, jak tylko zaczną robić się zbyt ciemne. Potem wiadomo - studzimy, polewamy lukrem i siłą woli powstrzymujemy się, żeby doczekać deseru po obiedzie :-). Smacznego!