Spis przepisów

sobota, 31 lipca 2010

Rocznicowa uczta

Biorąc pod uwagę kulinarny wymiar niniejszego bloga, nadeszła pora, aby zdradzić jak uczciliśmy naszą rocznicę od spożywczej strony.

Otóż uczciliśmy ją niezwykle wykwintnie, a wszystko dzięki prezentowi z firmy La Maree (że uskutecznię trochę prywaty ;-). Dostaliśmy zestaw nie do przejedzenia, więc zaczęliśmy już w wilię uroczystości od znakomitego St. Pierre'a - czyli piotrosza - który ponoć nosi ślad palców Świętego Piotra. Legenda głosi, że na prośbę Chrystusa chwycił on rybę, by wyciągnąć z jej pyska grudkę złota, pozostawiając na jej boku odcisk swojego kciuka i palca wskazującego.



Być może dzięki tej właśnie historii piotrosz smakuje bosko! Nie przepadam za rybami, ale tę mogłabym jeść na okrągło - ma delikatne, ale jędrne mięso i szlachetny smak. Zjedliśmy ją (z ledwością) z batatami i brokułami ugotowanymi na parze. Do tego podałam zrobiony na bazie sosu beszamelowego sos serowy (z parmezanem i serem pleśniowym), do którego starłam trochę skórki i dodałam kilka kropel soku z limonki. Bardzo dobrze komponuje się z rybą, choć trzeba uważać, żeby nie był za kwaśny.




W dzień rocznicy rozpieszczaliśmy swoje kubki smakowe na potęgę. Zaczęliśmy od kir royal, a potem przystąpiliśmy do spożywania kotlecików jagnięcych (zamarynowanych dzień wcześniej w oliwie, czosnku i rozmarynie) w towarzystwie pieczonych ziemniaków z rozmarynem oraz miętowego sosu do jagnięciny pochodzącego prosto ze Szkocji. Do tego wino Carmen Nativa z miętową nutą...



Na deser zaś deska znakomitych serów, wśród których znalazł się camembert, epoisse, parmiggiano reggiano oraz dwa moje ukochane: kozi st. maure oraz owczy petit basque.



A teraz czas na dietę...








piątek, 30 lipca 2010

Ach, co to był za ślub...

Dawno temu już, bo przed laty stu,
z górą stu,
pewien strażak miał huczny ślub...

Tak śpiewało Quorum na starej, winylowej płycie, a Dziadek puszczał nam ją, kiedy byliśmy jeszcze nie tacy starzy, jak jesteśmy dzisiaj.


Może i nie przed laty stu i nie strażak, ale ślub się zgadza. Cztery lata temu wstąpiliśmy z A. w związek małżeński, a to była pierwsza piosenka puszczona po naszym tańcu. Trudno uwierzyć, że to już tyle czasu minęło. A my wciąż tacy zakochani...



Życie trochę się do nas uśmiechało, więcej dało nam w kość, ale jesteśmy razem i oby tak już pozostało na zawsze ;-).








środa, 28 lipca 2010

Errata...

... do przepisu na kisiel jagodowy. Moja Mama, przeczytawszy mój "banalnie prosty" przepis, stwierdziła, że kisiel trzeba robić inaczej (jeśli chce się zachować witaminy). A mianowicie: najpierw należy przetrzeć owoce przez nylonowe sitko (co w przypadku jagód jest łatwe, ale już na przykład borówki nie za bardzo), ugotować na wytłokach kisiel, przecedzić, a potem dodać mus z owoców, najlepiej jak już trochę przestygnie, żeby nie zabić witamin. Ja jagód nie przecedzałam, bo lubię taki kisiel, ale przy porzeczce faktycznie można by pozbyć się pestek. Umówmy się więc, że pierwsza wersja będzie dla leniwych ;-)


PS. A to dzisiejszy kisiel porzeczkowy









poniedziałek, 26 lipca 2010

I znów na fioletowo ;-)

Wpadłam w jagodowy ciąg. Wczoraj na drugie, niedzielne śniadanie zrobiłam jagodowy kisiel. Trwało to chwilę, a jaki efekt smakowy i wizualny ;-).


Widzę, że mi się blog zmienia w książkę kucharską, ale co tam. Jagody tak pięknie komponują się z niebieską miseczką z Ikei (pierwszą rzeczą, jaką kupiłam sobie za własne zarobione pieniądze), emaliowanym garnuszkiem (całe szczęście działa na kuchni indukcyjnej) i malutkimi, zgrabniutkimi kubeczkami, które dostałam od mojej Mamy... Po prostu nie mogłam się powstrzymać.

A zrobienie kisielu jest banalnie proste. Jagody wrzucić do wody, dodać cukier (najlepiej trzcinowy) i gotować chwilę. Potem rozrobić 1-2 łyżki mąki ziemniaczanej w połowie szklanki zimnej wody i dodać do jagód. Zagotować, żeby zgęstniało. Jeśli jest za rzadkie, można w taki sam sposób dodać jeszcze trochę mąki ziemniaczanej.

Coś czuję, że na kisielu się nie skończy...





piątek, 23 lipca 2010

Na jagody, jagody...

Sezon na jagody w pełni. Dziś rano obleciałam cały targ ze strachem, że nie ma, już się skończyły, nie będzie i co ja teraz zrobię, muszę przecież je mieć! Ale były, tuż obok czerwono-białej borówki, zgarniane przez pana handlarza przecudnymi miarkami w kształcie garnuszków z takiego dziwnego metalu (nie wzięłam dziś aparatu, więc zdjęć nie ma, ale może jeszcze uda mi się je ustrzelić). Może ktoś wie skąd się takie garnuszki biorą? Chętnie bym się zaopatrzyła...




Oprócz jagód ze śmietaną i cukrem (ulubionego deseru z dzieciństwa, pamiętam jak zajadaliśmy się nimi gdzieś w Zakopanem), na jagody mam kilka znakomitych przepisów. Większość pochodzi z jedynej w swoim rodzaju, niezastąpionej strony www.kwestiasmaku.com. Odkryłam ją jakiś czas temu i od tamtej pory żadnym przepisem się jeszcze nie rozczarowałam. Myślę, że to kwestia zbliżonego smaku ;-). No a zdjęcia... Co ja będę mówić, trzeba samemu tam zajrzeć.

Jednym z jagodowych przysmaków jest chłodnik. Dokładny przepis znajduje się tutaj, ale podam go również i u siebie.



Przepis na chłodnik jagodowy (na 4 porcje):
300g jagód + garść do dekoracji
2 szklanki wody
3 łyżki brązowego cukru
przyprawy: 1/2 łyżeczki cynamonu, 1 gwiazdka anyżu, 2 łyżeczki cukru waniliowego z prawdziwą wanilią, szczypta tartej skórki pomarańczowej, 5 goździków
1 łyżka octu balsamicznego
4 pełne łyżki sera mascarpone
3/4 szklanki mleka

Dodatki:
garść bazylii grafitowej lub zielonej
1 kubeczek jogurtu naturalnego
ok. 150 g ugotowanego makaronu

Jagody włożyć do garnuszka, zalać 1 szklanką wody, dodać cukier i przyprawy. Zagotować, a po 10 min. przetrzeć przez sito. Trzymając sitko nad garnkiem przelać szklanką zimnej wody, wypłukując resztki jagód. Do musu dodać ocet balsamiczny, ser mascarpone i mleko. Wymieszać i dobrze schłodzić. Do zimnej zupy wlać 3/4 jogurtu naturalnego, zamieszać delikatnie. Udekorować liśćmi bazylii, jagodami i kleksami z pozostałego jogurtu.



Chłodnik robiłam na Warmii, całkiem spontanicznie, nie byłam więc zaopatrzona w niektóre produkty (szczególnie w ser mascarpone). Zamiast niego - świętokradztwo ! - dodałam serek Twój Smak. Zabrakło też niestety gwiazdek anyżu i goździków, za to dodałam bazylii do samego chłodnika (zmiksowałam potem wszystko). Wprawdzie to nie to samo, co oryginał, który wykonałam rok temu, ale i tak smakowało nieźle. A jak wyglądało... ;-)


czwartek, 22 lipca 2010

Hyczka


Czarny bez wprawdzie już przekwita... Ale udało mi się dorwać kilka ostatnich kwiatostanów (przedzierając się przez warmińskie łąki) i zrobić to, bez czego już żadne lato obejść się nie może - hyczkę.

Hyczka jest dobra na wszystko - i do wody i do wódki (do wódki może nawet i lepsza ;-). Przepis dawno temu dostałam od Basi, zamieszkującej sąsiednią górkę w przepięknym, starym domu. Podobno jak wprowadzali się tam, 30 lat temu opuszczając Warszawę na dobre, w ramach ogrzewania był jedynie piec kaflowy i nic więcej. Mróz na zewnątrz trzaskający, Basia w ciąży, no rozpacz po prostu... Ale przetrwali i do tej pory mieszkają na swojej ukochanej Warmii. Pan Kapitan pali fajkę i pomrukuje pod nosem, a Basia opowiada niezliczone historie i rozdaje fantastyczne przepisy.




Przepis na hyczkę
25 baldachimów czarnego bzu
3 cytryny
60 g kwasku cytrynowego
2 kg cukru
1,5 l wody

Należy zebrać kwiatostany, położyć je na jasnym tle, żeby wylazło z nich wszelkie robactwo i broń Boże nie płukać - woda zmyje pyłek i po aromacie. Kwiatostany włożyć do miski, zasypać cukrem, dodać kwasek cytrynowy i pokrojone w plastry cytryny, zalać wrzątkiem. Odstawić pod przykryciem na 48h, rozlać do butelek i trzymać w chłodnym miejscu.




czwartek, 8 lipca 2010

Robimy konfitury...

Nadszedł czas, kiedy należy zabrać się za mycie i obieranie truskawek, pilnowanie, żeby konfitura się nie przypaliła (nie należy w tym czasie wychodzić do ogrodu ;-), wyparzanie słoiczków, nakładanie, zakręcanie...



Konfitura z truskawek to też wspomnienie z dzieciństwa. Pamiętam, jak Mama nastawiała patelnie (a może garnki?) pełne owoców i w pozwalała nam zbierać najlepszą na świecie piankę, która powstaje w trakcie gotowania. A potem wylizywanie naczyń do czysta... Do tej pory moja Mama robi jedne z najlepszych konfitur jakie zdarza mi się jadać (te drugie to moje, oczywiście ;-).



Na ogół konfitury staram się wzbogacać o różne dodatki. Wiśnie z wanilią, morele z kawą i orzechami, śliwki z przyprawami korzennymi... Lubię też konfitury niekonwencjonalne, na przykład z czarnego bzu albo - tak! - z cukinii. Ale o tym innym razem... Tym razem zrobiłam kilka słoiczków tradycyjnych truskawek oraz kilka truskawek z dodatkiem świeżej mięty.




Nie zawsze lubiłam robienie konfitur. Kojarzyło mi się głównie ze staniem nad zlewem i nie zawsze skutecznym wyciąganiem szypułek z truskawek. Tak było dopóki Agnieszka nie odkryła przede mną istnienia takiego małego narzędzia z ząbkami do wyciągania z pomidorów włókien. Eureka! Koniec katorgi! W PL takiego nie widziałam jeszcze, swój nabyłam w Austrii.






A konfitury najlepiej smakują jedzone srebrną łyżeczką, których kilka udało mi się kiedyś nabyć na pchlim targu za psie pieniądze. Trzeba było tylko trochę pochodzić...







wtorek, 6 lipca 2010

Z archiwum podróżnika...



Kocham podróżować. A w takie upały rzewnie wspominam przecudną, deszczowo-słoneczną, chłodną Szkocję. Już nie pamiętam gdzie te zdjęcia zostały zrobione. Może na drodze do Applecross? Tak, to chyba było właśnie tam. Wjeżdżamy właśnie w góry, na wąską drogę, w zimie zamkniętą dla ruchu. Co jakiś czas passing place, ale w oczach strach i trwoga. Po prawej ostre, strome skały, po lewej przepaść, na dnie której wije się srebrna wstęga rzeki, niczym wycięta w mchu. Potem wjeżdżamy na przełęcz, stajemy i... przed nami niesamowity widok na Skye i pasmo Red Cullin. A co było dalej? O tym innym razem...




poniedziałek, 5 lipca 2010

Dzień Targowy


We wtorki i piątki w P. odbywa się Targ. A na Targu dóbr wszelakich rozmaitość - najświeższe truskawki, najsłodsze czereśnie, ogórki najbardziej małosolne, najznakomitsze marchewki, pierwszy agrest, porzeczki prosto z krzaka... Tylko patrzeć, tylko się rozglądać i karmić oczy soczystą czerwienią malin, nieśmiałą zielenią sałaty, granatem jagód, które pani "sama, samiuśka" w lesie zbierała. I: "Panie, przecie to z własnej uprawy te morele, gdzieżby tam z jakiej Bułgarii albo innej Chorwacji, to nasze, polskie, tutejsze".



A więc... Koszyk w dłoń i naprzód marsz. Po chudą jak patyk fasolkę, obłażące ze skórki ziemniaki, luksusowe pomidory malinowe, jędrnego kalafiora i szczypiącą w język rzodkiewkę. Znów lodówka będzie pękać w szwach od witamin...



















piątek, 2 lipca 2010

czwartek, 1 lipca 2010

Focaccia al rosmarino


Drugim (a właściwie pierwszym) moim hobby jest gotowanie. A. narzeka, że cały czas kombinuję, co by tu zrobić nowego, zamiast wracać do starych, sprawdzonych przepisów ;-).

Ten przepis pochodzi z książki "Encyklopedia kuchni włoskiej" Carli Bardi i Rosalby Gioffre, wydawnictwa Świat Papieru. Jest tutaj wiele rodzajów focaccii, ale, jako że uwielbiam rozmaryn, od początku wiedziałam, że zrobię właśnie ten.




Focaccię podaje się na przystawkę, razem z oliwą, w której się ją macza. Jeśli chodzi o ten przepis, to podaję go za książką, jakkolwiek jeśli ktoś nie ma dużej rodziny, radzę zmniejszyć składniki co najmniej o połowę. Teoretycznie z podanych poniżej ingrediencji powinien wyjść placek o średnicy 30cm, ale od początku coś mi tu nie pasowało - podpłomyk zajął prawie całą blachę i na dodatek wyszedł za gruby, ponieważ ciasto dość mocno wyrosło w trakcie pieczenia. Następnym razem dodam też trochę więcej soli. Możliwe że rozmiar placka i zbyt mała ilość soli wynikają ze złego przeliczenia miar, chociaż wyraźnie podano w książce, że 1 cup = 250 ml (jak dla mnie - szklanka).




Focaccia z rozmarynem


1,5 dag świeżych drożdży lub 7 g suszonych
1 łyżeczka cukru
1 szklanka ciepłej wody
3 1/4 szklanki mąki
1 łyżeczka drobnej soli (moim zdaniem potrzeba więcej)
1/3 szklanki oliwy extra vergine
1 kopiasta łyżka soli gruboziarnistej
1 łyżka (dużo, dużo więcej) rozmarynu



Drożdże świeże rozrobić w połowie wody z cukrem i odstawić na 10 min. Drożdże suche dodać do mąki bez rozrabiania. Mąkę wsypać do dużego naczynia, dodać sól, (rozrobione) drożdże, połowę przygotowanej oliwy oraz (pozostałą) wodę. Wyrobić na gładko, odstawić do rośnięcia na ok. 1,5 h (powinno podwoić swoją objętość). Gdy minie czas rośnięcia, przenieść na posypaną mąką stolnicę i wyrabiać 2-3 minuty, dodając jednocześnie posiekane listki rozmarynu. Na blasze posmarowanej oliwą rozgnieść ciasto na placek w kształcie koła, o średnicy 30 cm i grubości 1 cm. Skropić resztą oliwy, posypać solą gruboziarnistą i ew. posypać jeszcze po wierzchu rozmarynem. Piec w temperaturze 220 stopni przez 20 minut (z termoobiegiem krócej - ja piekłam ok. 15 min).

A. powiedział, siedząc u nas w ogrodzie, że czuje się jak we Włoszech. Warto było!